Po naskrobaniu kilku dokumentów, analizy miesięcznego planu działań mojego działu w pracy - czyli innymi słowy ile pieniążków zasili konto B w przyszłym miesiącu (śmiech przez łzy) oraz zjedzeniu śniadania, zacząłem szperać w sieci.
Jak to ja, znalazłem stronę bardziej perfidną niż od nieszczęścia, rojącego się w gaciorach dziewczynek na poznańskiej.
Chodzi rzecz jasna o stronę z villami.
Nie polskimi "willami".
VILLA'MI - VILLA'MI.
Gosh.
Oto winowajca kilku minutowego szczękościsku i plamy na owym planu działań od kapiącej śliny.






To architektoniczne cudo, znajduję sie w Meksyku.
Ale hola! nim się zakrztusicie, gnam z wyjaśnieniem - rezydencja owszem znajduję się w kraju gibających się fasolek, jednak w regionie, który nazywa się CABO.
A Cabo, to taki amerykański meksyk.
Rzut beretem do granicy, a w samej miejscowości, więcej amerykanów i turystów niż samych beaners.
Raj dla wielbiących tequile, tacos oraz amatorów mocnych wrażeń. Podobno must-to-see w cabo jest szoł z udziałem przesympatycznej młodej prezenterki i konia. Nie kucyka, czy innego pony, tylko prawdziwego rasowego jak jot tvoja mać skurwysyna za ogiera.
W każdym razie, umiejscowienie Cabo przyprawia o uśmiech i może pozwoli wam zrozumieć istotę izolacji Cabo od reszty tego sajgonu za kraju.

To wygląda jak siusiak całego MEXICO!
Czyli znaleźlibyście się w jednej z najbardziej interesujących części w kraju.
Taki Red Light District, tylko trochę większy. Fresher.
Może w tym tkwi cały magnetyzm tego miejsca, który przyciąga milionerów niczym naćpaną ćmę do sprośnego, czerwonego neonu.
Ole!
-V,,
2 komentarze:
..no i wpizdu daleko ale jak byś kupił to przywiozę sombrero i cygara ręcznie klejone przez Panie z Kuby :P
Siila
a raczej klejone przez ich pupy :D
mhh pyyychotka ;P
Prześlij komentarz