czwartek, 8 marca 2012

***


Kiedy poznałem własnego ojca, narodziły się pierwsze mieszane uczucia w mym małym, kruchym jeszcze ciele. Była to osoba, która miała wówczas niepojętą dla mnie moc aprobaty i odrzucenia mych zachcianek. Zaakceptowania, albo potępienie moich działań.
Wówczas myślałem, że włada światem.
Wielka góra mięśni, obrośnięta włosami na całym ciele, a łysa korona dodawała mu tylko dorosłej powagi i stanowczości.
Facet, który jako pierwszy i jedyny chwycił moją małą rączkę i poprowadził na dziewiczy spacer po nieznanych bezdrożach. Nie bałem się niepoznanego. Pod warunkiem, że miałem go w polu widzenia, czułem się bezpieczny i pewny.
Zawsze mu zależało bym poznał jak najwięcej, przeczytał jak najwięcej. Wpoić tyle wiedzy, ile byłbym wstanie przyjąć, nie zawsze biorąc pod uwagę zagrożenia otrzymania czkawki.
Więc wdałem się w ten dziwaczny wojaż z masztami uszytymi w postacie z moich ulubionych kreskówek i komiksów, uzbrojony w kompas wskazujący tylko cztery kierunki ojca - "nie tędy droga", "nie rób tego", "a nie mówiłem?", "...może być".
Przez te lata, materiał z masztów wielokrotnie szlag trafiał, lecz kompas pokazywał wciąż te same wskazówki.

Najwięcej natomiast problemów, zawsze sprawiała mapa. Były epizody, gdzie myślałem że podążam w dobrym kierunku. Lecz następowała zmiana kursu, w drogę która zawsze wydawała się lepsza od poprzedniej. Zmiana za każdym razem była spowodowana czym innym - a bo będzie szybciej, a bo ominę kiepską pogodę, czy to, że zwyczajnie nie widząc lądu przez dłuższy czas, nie odniosłem spodziewanych rezultatów. Bywało tak, że pomimo dotarcia do celu, nie czułem w sobie spełnienia. Nie potrafiłem odnaleźć w sobie zalążka poczucia odniesienia sukcesu.
Czegoś brakowało.
Wchodziłem z powrotem na tratwę, o którą już nie jedna fala postanowiła wyładować swoją furię. Lakier łajby już dawno stał się mdły, gdzieniegdzie deski obierały kolor ciemnego karmelu i towarzyszył temu charakterystyczny zapach gnijącego drewna, lecz tratwa wciąż wyglądała na konstrukcję solidną.
Rozwijałem poharatany żagiel i odpływałem w kolejną siną dal.
Kompas pokazywał "a nie mówiłem?".

Ojciec zawsze lubi się pytać czemu go nie słucham. Czemu nie słucham jego rad i poleceń.
Jest to pewna forma wyuzdanego marudzenia, bo wie doskonale, że ma syna na wzór podobieństwa do niego, brakuje tylko nadmiernego owłosienia (dzięki bogu) i łysej korony.
Troszczy się o mnie... po swojemu. Obawia się, że popełnię identyczne błędy, które on sam popełnił w latach przeszłych.
Lecz moja rączka zdążyła urosnąć. Nie jest już krucha i słaba. Poplamiona bliznami przeszłości, stała się zahartowana i nie skora do bycia dyrygowaną.

Wiem, że kiedyś otrzymam nowy kompas. Solidny, dostojny lecz skromny w swojej budowie. Otrzymam go wtedy, kiedy w końcu dotrę do swojego miejsca. Kiedy stwierdzę, że dotarłem do celu i czas odpocząć. Cieszyć się, że w końcu się trafiło do miejsca, gdzie miało się od początku trafić. Zreflektować, nad czasem spędzonym w trakcie podróży i nie zapomnieć jej przesłania.

Kiedyś, to rolę się odwrócą. Obejmę tego starca, który wciąż w moich oczach będzie kolosem. Wzorem siły, męskości, honoru i godności. Mam tylko nadzieję, że moja ręka będzie tak wypełniona tą enigmatyczną mocą, że to On poczuję się pewnie. Bezpiecznie.
Ciemność go nie dopadnie. Zamknie oczy, uśmiechnie się i będzie wiedział, że można kroczyć ku przodzie.
Byleby miał mnie w zasięgu oczu.
Kompas wówczas będzie pokazywał tylko jeden kierunek, "Kocham Cię Tato".