Wiecie co jest najgorsze kiedy młody człowiek wkracza w etap usamodzielniania się od ciepłego kurwidołka jakim jest domek mamusi i tatusia?
Nie sama praca.
Praca jest fajna!
Kształci, rozwija, poszerza horyzonty, usamodzielnia.
Młody gamoń zaczyna doceniać pieniądz, który do jakiegoś tam momentu, rodzice zacnie podawali mu pod nos i dopiero wtedy uświadamia sobie, ile to trzeba się napierdalać żeby zarobić złamany grosz.
Nie nie, praca uważam jest arcy ważnym czynnikiem kształcenia charakteru każdego człowieka, który postrzega własną wartość i osobę, jako bardziej wyrafinowaną od konwencjonalnej doniczki petunii.
Powiem wam co jest najgorsze.
Pobudki.
I znowu, nie samo budzenie się.
Nie upierdliwy dźwięk piosenki Harriego Belafonte -
" Work all night on a drink a'rum
(Daylight come and he wan' go home)
Stack banana till thee morning come
(Daylight come and he wan' go home)"
Nie przekonanie, że nie wstanie się danego dnia za mniej niż 30 kafli $.
Człowiek i tak wstanie, a nawet dolara nie uświadczy.
Najgorsze.
Najgorsze są te pierwsze kroki każdego dnia.
Codziennie, kiedy wstaję z wyra, czuję się jak Neil Armstrong.
Zrzucając nagrzaną od własnego ciała kołdrę na bok, wciskając jakikolwiek klawisz na komórce, aby w końcu Harry wsadził sobie tego banana w dupę, przeczesuję palcami pierdolnik na głowie i.... WSTAJĘ.
I tu zaczyna się etap Apollo 11.
Drogę jaką mam do pokonania - 15 metrów.
Ilość zakrętów - 2.
Stopień zagrożenia - istnieje ryzyko pierdolnięcia się w framugę drzwi *zalecana ostrożność przy wychodzeniu z pokoju*
Pogoda - nie dot.
Przeszkody na drodze - uważać, aby nie wpierdolić się na Ojca.
Inne - istnieje ewentualność napotkania Mamusi w łazience w czasie lakierowania włosów. Poleca się wykonania głębokiego haustu powietrza.
Briefing wykonany.
Wstaję.
Pamiętacie może stary zapis video jak amerykańscy kosmonauci, Neil w roli głównej, skaczą sobie niezgrabnie po powierzchni księżyca?
Macie teraz w miarę klarowny obraz mnie, próbującego się doturlać do łazienki.
Ale wciąż, to nie jest najgorsze.
Dotarłszy do łazienki.
Zrzucam bokserki na zimne kafelki obok łazienkowego dywanika.
Patrze przez chwilę na swoją żałosną minę w lustrze.
Wzdycham, otwieram niedbale kabinę prysznicową.
Wchodzę do środka.
Zamykam szczelnie drzwiczki.
Sięgam po rączkę od prysznicu.
Drugą rękę kieruję w stronę baterii.
I tu.
I teraz.
I w tym momencie,
następuje NAJGORSZY moment dnia.
Czy zastanawialiście się kiedykolwiek nad tym ile to człowiek wynalazł rzeczy?
pożytecznych rzeczy?
Nie mózgojebstwa w postaci argentyńskich telenoweli, piwa bezalkoholowego, podkolanówek czy innych rajstop.
Na Boga!
Ludzie konsekwentnie rewolucjonizują sposób i standard naszego życia, naszej komunikacji czy rozrywki.
Papier toaletowy, Internet, penicylina, podbój kosmosu, dolby surround, Klub Cynamon, Tupac !
Rzeczy bez których większość z nas nie potrafi sobie dalszej egzystencji wyobrazić.
Więc, przy całej wspaniałomyślności i złotych idei jakie człowiek stworzył, czemu... niech ktoś mi kurwa powie CZEMU, nikt nie wymyślił sposobu, aby prysznic nie pluł rano zimną wodą z rur?
Codziennie, kiedy się kąpie, przytulam się do rogu kabiny, drżąc i skamląc jak pieprzony BAMBI, czekając aż spłynie ta beznamiętna zimnica do rynsztoku.
I aby tylko kropelka tego ziąbu na stópkę nie skapnęła! Ani na rozgrzane nogi, czy Boże daruj, podbrzusze czy brzuch.
Nie mogli mi tego zaoszczędzić ? !
Czemu,
w tej całej gloryfikacji jaką człowiek przeszedł po kolejnych szczeblach techniki, nie mógł zaoszczędzić białemu człowiekowi takich termalnych przeżyć z samego pieprzonego rana?
Wychodzę z porannego prysznica.
Orzeźwiony.
Silniki działające już na satysfakcjonującym poziomie.
Ominięcie przeszkód, drzwi i ich framug czy mokrej plamy od wyciekającej kabiny wzrosły diametralnie.
Pozostaje ogolenie, umycie ząbków, wypłukanie gardła i jego pozostałości z nocnego nawijania przez sen, ułożyć i poskładać do jakiegoś nielogicznego ładu włosy i viola.
Wychodząc z łazienki, wciąż skazane jest nie natknięcie się na jednego z rodziców.
Tym razem już zgrabny spacerek do dopiero co opuszczonego miejsca spoczynku.
Chwila zastanowienie się, który krawat nie będzie do końca pasował do koszuli i garnituru. A co? Chujowo zarabiam więc niech się nie spodziewają, że wyjdę jak na okładce kolekcji Zegny na Lato. Ubrawszy się, szukam codziennych niezbędników do pracy.
Ipod, komórka, gumy do żucia, książkę którą wyjmuję siedząc w bydło wozach, aby choć na chwilę stłamsić smród niechęci warszawiaków do stosowania dezodorantów i szczoteczki do zębów, portfel.
I w drogę.
A w kieszeni się kołysze z szyderczym uśmiechem pieprzony mobile, który każe się wyprowadzać na ten spacerek dzień,
jak co dzień.
-V,,