Heineken Open Air festiwal 2009.
7 aren, 80 koncertów, koło 70 tysięcy fanów. Ponadto projekcje filmów, wystawy, widowiska teatralne, spopielone kiełbaski i rozwodnione, hegemonistyczne w czasie imprezy piwo.
Jadąc na Open'era, kierowałem się z nieukrywaną ekscytacją obejrzenia raptem dwóch zespołów -
Faith No More i
Prodigy. Jak wróciłem do warszawy zauważyłem później , że w ciągu drugiego dnia imprezy swój występ miała także
Maria Peszek. Poprzedzała tłuściocha z
Gossip, którą też tolerowałbym posłuchać na żywo - będąc natomiast pełen sił.
Jakby ta szczupła inaczej spierdoliła się z sceny spowodowałaby epitafium gorszej grozy niż średniowieczny atak ubranej w
cieliste rajstopy malarii.Postanowiłem rozegrać owy dzień bezpiecznie i koniec końców wylądowałem z zmęczonymi podróżą kompanami na plaży.
Będąc pierwszy raz na tej imprezie, nie wiedziałem czego się mogę spodziewać. Czy tłumu roznegliżowanego punani, desperacko rozglądającego się za przedstawicielem wymierającego gatunku samczego? Czy woodstokowych palantów, o niezbyt wysublimowanym fetyszu tarzania się po błocie?
Kiedy usłyszałem pierwszą wzmiankę o
kaloszach, kilkunastu hektarowym polu, obowiązkowych wręcz ulewach w trakcie koncertów i megawatowych błotach - obraz biegnących w mą stronę zgrabnych klaczy trochę spochmurniał.
Jak dotarłem pod wrota wjazdowe festiwalu, zobaczyłem kolejkę do bydło wozu. Tym oto ogórkiem przejechać miałem wraz z rozhisteryzowanym tłumem 3 kilometry pod
DRUGĄ bramkę wjazdową - tym razem do samego pola festiwalowego.
Zająłem wygodne i w miarę bezpieczne siedzenie na samym końcu, mając przed oczami nieustannie wiercących się na fotelach młodych
heinekenowiczów. Nagle, z przodu autokaru dobiegło głośne zawodzenie i lament. Zabrakło miejsca dla Pawełka.
Chuj wie kim był Pawełek - najważniejsze dla spalonego w trzy dupy autokaru było to, że zabrakło dla PAWEŁKA miejsca !
Bus zaczął czatować imię nieszczęśnika.
"-PAWEEEŁ, PAWEEEEEŁ, PAWEEEEEEEEŁ ! "
Ani na kierowcy, który był na gorszym kacu niż ja, ani na jego młodym pomagierze,w postaci łysego łba z firmy ochroniarskiej, który główny idol krzyczał "-ROOOOOAR!" wystrzeliwując 5124949291213100 naboi na minutę w stronę pojedynczego trzymającego niedużą łopatę i nie wiadomo z jakich przyczyn muszelkę do układania w piaskownicy wietnamskiego wieśniaka (John jebany Rambo dla tych, którzy nie zrozumieli aluzji), nie zrobiło to oczekiwanego
efektu.
Z lekką dezaprobatą autokar ruszył, tylko po to, by doczekać się
wybuchu okrzyków i radości na widok głównego wejścia do największej imprezy muzycznej w Polsce.
Szczerze mówiąc zdziwiło mnie ta kalkulacja 3 kilometrów, ale o tym kiedy indziej.
Po chwili, wyszliśmy z autokaru i stanęliśmy niedaleko bramek.
Kolega wyjął flaszkę i jak na młody proletariat IV Rzeczypospolitej Polski, zaczęliśmy ją ogarniać, każdy starając się nie wpuszczać zbyt dużej ilości flegmy z powrotem do butelki.
Uwielbiam momenty dzielenia się z bliskimi - to taki...
moment kodaku.Ustawiając resztki wódki i soczku obok śmietnika (koniec końców, ilość flegmy pozostawionej na dnie każdemu skutecznie odebrało dalszego apetytu na alkoholizowanie się), udaliśmy się pod
macanko Panów z ochrony.
Przede mną stał niewysoki mężczyzna, który wraz z rozpoczętą procedurą przeszukiwania, macania, obściskiwania go przez personel do tego zatrudniony - zaczął wydawać
dźwięki podniecenia i aprobaty. Zgoła zaniepokojony ochroniarz szybko go przepuścił.
U mnie nie stwierdził niczego niezgodnego z polisą Open'era i także przemknąłem przez bramkę.

Jedna z najbardziej
spierdolonych punktów regulaminu festiwalu, tyczy się aparatów cyfrowych. Otóż, każdy aparat powyżej
3 Mpix, nie jest dozwolony na terenie festiwalu bez niezbędnej ku temu akredytacji. Tyczy się to także lustrzanek.
Jaki aparat wziąłem z sobą?
Kolega trafnie nazwał go
teleskopem.
Dziewczynki, posiadając małpki cyfrowe trzykrotnie przewyższające regulaminowy limit wielkości matrycy - schowały go po i w gaciach.
Wydaje mi się, że miałbym nie lada zagwozdkę, aby umiejętnie zakamuflować ważący przeszło 4 kilo lustrzankę cyfrową z lekkim telezoomem w majtkach.
Nie pomyślałem nawet o 5 megapikselach ukrytych w telefonie komórkowym! Jednak dzień, w którym będę stał jak ten
głupi FIUT, z komórką ponad głową i kręcił film bądź robił zdjęcie scenie koncertowej , jak Bóg mi świadkiem - będzie dniem kiedy stracę ostatnią warstwę szacunku i respektu do samego siebie.
Po ominięciu kilku barwnych i brudnych postaci, ulokowanych na ziemi i nie tylko, dotarliśmy pod scenę inwalidów, obok main stage'u. Ustaliliśmy z znajomymi, że będzie to nasz główny punkt zbiórki. Pierwsza moja reakcja, to była sarkastyczne parsknięcie - sami co by się wydawało dorośli ludzi, każdy dodatkowo z telefonem komórkowym, niektórzy z wmontowanym GPS'em. Koniec końców, pomysł okazał się nie najgłupszym. Pośrodku imprezy,
telefon mi umarł z wycieńczenia, a ja posiadałem jedyny kluczyk do okupywanego przez nas lokum.

O godzinie 22:00 tłum hucznie przywitał wchodzących na scenę, ponownie razem, zjednoczonych artystów zespołu
Faith No More.
Bardzo mile zaskoczony byłem ciepłym przywitaniem jak i wielkością polskiego fan base'u tej kapeli. Tuż po ich wyjściu, zaczął napierdalać deszcz.
I chuj.
Koncert jaki za sponsorował Mike Patton, był o-b-ł-ę-d-n-y.
Fantastyczny, awangardowy, niekurwabywale charyzmatyczny piosenkarz. Prawdziwy artysta, wyśmienity showman.
Oprócz samych możliwości wokalnych Patton'a, ma on niezrównaną zdolność do poderwania bądź ich kompletnego zmiecenia tłumu z nóg. Począwszy od ciepłego i trochę eklektycznego szeptania, po wybuch zwierzęcego, agresywnego, mrożącego krew w żyłach ryku.
Po wniesieniu się w niebiosa śpiewu Mike'a jak i rzeszy fanów słów piosenki Easy, deszcz postanowił spierdolić z nad sceny.
Patton w pewnym momencie wyszedł przed tłum, usilnie prosząc, aby ktoś zaśpiewał refren piosenki "Evidence", tyle że po polsku. Bez szans - każdy łapał usilnie mikrofon i nieudolnie do niego
charczał w oryginale. Po trzech, czterech próbach, zrezygnowany Mike wrócił na scenę, podziękował jednak wyraził swoje zdziwienie, że nikt na jebanym Open'erze nie gawarit pa polsku.
Zespół zagrał wszystkie ich największe przeboje, nie słyszałem wokół siebie marudzenia, że czegoś nie zagrali na co liczyli. Po dwóch bisach, zmuszeni byli ustąpić scenę australijskiemu drum n bass -
Pendulum.
Takie sobie.
Na wielki, gigantokurwatyczny plus zasługuje obsługa festiwalu. Młodzi, fajni, uśmiechnięci ludzie nalewali, podawali, pomagali, obsługiwali głodnych, pragnących, wycieńczonych uczestników z nienaganną gracją.
Załatwianie potrzeb fizjologicznych - to już inna para zjebanych kaloszy.
Kilkadziesiąt tuzinów toy-toy'i nie było w stanie zaspokoić 70 tyś napęczniałych pęcherzy co spowodowało jeden wielki problem z siusianiem.

Doszło do tego, że ludzie szczali gdzie popadnie - za namiotem, pod stołem, obok telebimów, w kiblu biednych inwalidów, o toyttoy'e, na toy-toy'ach, obok toy-toy'i, przy toy-toy'ach.
Rzadko
W toy-toy'ach.
Wole się nie rozpisywać o przypadkach jak kogoś ciskała sraczka w dupie.
Jedzenie - bez zastrzeżeń. Mało co jadłem w trakcie imprezy, bo ogrom kolejek i ilość grubych ludzi w nich przytłaczał mnie plaskaczem bezapetytu.
Heineken na Heinekenie? Jak zwykle - rozcieńczone, ale
mało kogo to obchodziło.To był dzień trzeci Heineken Open'er 2009.
Było całkiem w cipę.
-V,,